poniedziałek, 13 lutego 2012

44. Most


Poszedłem prosto do tego budynku, usiadłem na podłodze i zapaliłem jedną lufkę. Nie chciałem przesadzać, żeby nie odlecieć. Zaciągnąłem się powoli, chwile w płucach potrzymałem i wypuściłem chmurę gęstą jak wojskowa grochówka. Spojrzałem w lewo i nic, żadnych jazd. Potem odwróciłem się w prawo i się zaczęło.

Siedziałem nad rzeką. Woda była tak czysta, że widziałem ryby w niej pływające. Po mojej stronie rzeki, cała powierzchnia porośnięta była trzciną. Drugi brzeg natomiast pokryty był jasno zieloną łąką, która ciągła się wzdłuż rzeki. Parę kilometrów za nią był las.
- Kiełbasa! Gdzie jesteś!? – krzyknąłem. Lecz nie dostałem żadnej odpowiedzi. Pewnie to jakiś sprawdzian. Nie ma sensu iść przez te trzciny, więc spróbowałem się przedostać na drugi brzeg. Czułem, że to teraz jest mój główny cel.
            Przepłynięcie jej wpław nie wchodziło w grę, bo woda była tak zimna, że zamarzało wszystko co do niej wkładałem. Skąd o tym wiem? Spróbowałem wsadzić tam nogę, mam teraz zamarzniętego buta. Dlatego też postanowiłem, że pójdę w górę rzeki. Może po drodze znajdę jakiś most albo łódkę. Szedłem tak dłuższy czas i krajobraz się w ogóle nie zmieniał, jakby ktoś go ciągle przewijał.
- Co tu robisz? – odezwał się do mnie ktoś z drugiej strony rzeki.
- Szukam kogoś!
- Chodź do mnie, wiem gdzie on jest!
- Ale jak? Woda jest lodowata.
- Tam jest most. – pokazał w kierunku, z którego przyszedłem. Rzeczywiście stał tam most, mimo że jeszcze przed chwilą go tam nie było.
Szczęśliwy, że w końcu mi się udało, ruszyłem w stronę tego człowieka. Niestety tak jak niespodziewanie pojawił się most, tak ten mężczyzna równie niespodziewanie zniknął. Miałem dość tej rzeki, więc poszedłem w stronę lasu. Dzieliło mnie od niego dobre pięć kilometrów, jeśli nie więcej. Pogoda jednak sprzyjała spacerom, więc szedłem tam z uśmiechem na twarzy. Ten letni ciepły wietrzyk i miło łaskocące promienie słońca wzmagały mój dobry humor.
Po pewnym czasie dotarłem do lasu, to co tam odkryłem bardzo mnie zdziwiło. Kiedy się zbliżyłem do linii drzew i miałem je na wyciągnięcie ręki, okazało się, że jest to tekturowy obraz. Co jest? Oparłem się o niego i wpadłem do jakiegoś pomieszczenia za nim. Wiele rzeczy widziałem już w moich snach, ale takiego czegoś nie było.
Byłem w schowku na szczotki, czy w czymś bardzo do tego podobnym. Masa szczotek i mopów. Środki czyszczące na półkach i wiadra pod nimi. To musi być schowek na szczotki. Mniejsza o to, zdziwiony tym widokiem podszedłem do drzwi, które znajdowały się naprzeciwko dziury, przypadkiem przeze mnie zrobionej. Złapałem za klamkę i je otworzyłem.
- Żebyś widział jego minę, jak mu powiedziałem, że nie może podchodzić! – mówił jeden z kilku mężczyzn znajdujących się w wielkim pokoju wypchanym monitorami. Trochę przypominał naszą bazę w Trawicy.
- Się nie śmiej – mówił Kiełbasa? Tak mi się wydawało, ale to był jakiś mężczyzna. – Blisko było, by się zorientował i…
- Mamy wtargnięcie! – przerwał mu ten co mówił wcześniej.
- Co? Jak mogli przejść te zabezpieczenia! Wyłączcie to!
             Nagle zrobiło się ciemno, ale nie tak zwyczajnie, że ktoś gasi światło i jest ciemno. Nade mną czarna przestrzeń, pode mną też. Na lewo? Też ciemność i nikogo to chyba nie zdziwi jeśli powiem, że na prawo też. Niemal jak w kosmosie, tylko bez gwiazd, planet i całego tego tałatajstwa, które tam lata. No fajnie, chyba przesadziłem z tym zielskiem.
- Odwróć się do mnie. – powiedział Kiełbasa. – Co jest?
- No jesteś, kurwa gubię się – odpowiedziałem odwracając się w jego stronę i ujrzałem Kiełbasę takiego jakiego znałem. – Mam walczyć z Guru Al-Kielbasad.
- W czym problem?
- Nie zabiłem jeszcze nikogo.
- Twoi przeciwnicy nie mieli takich oporów. Porwali tych wszystkich ludzi i… a z resztą, pokażę ci.
- Co mi pokażesz?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz