niedziela, 4 marca 2012

54. Obóz


            Ares biegł przed siebie i tylko co jakiś czas się zatrzymywał, żeby mnie nie zgubić. Swoją drogą, ciekawe jak złapał trop? Może Rysie inaczej tropią niż psy. Poruszaliśmy się bardzo szybko do przodu, po rejonach których nie znałem. Rzadko zdarzało mi się być na Rokosowie, ale Ares dobrze sobie radził z terenem. Wiedział, też najwidoczniej, że policja patroluje ulice i w obecnej sytuacji boją się wejść między budynki, bo prowadził mnie właśnie tylko takimi drogami.

            Z każdym zakrętem mijaliśmy coraz to więcej Wyznawców, chyba zbliżamy się do ich bazy. Co rusz było widać jakieś mniejsze potyczki miedzy nimi a policjantami. Raz wygrywali, a raz dostawali tęgie lanie. Krajobraz miejski powoli się przerzedzał. Coraz mniej bloków i domów szeregowych. Zastąpiły je wolno stojące budynki z dość dużymi podwórkami. Niemal jak dzielnica willowa, z tą jednak różnicą, że wszystkie były w opłakanym stanie. Nie wiem, czy to Wyznawcy tak je uszkodzili, czy były takie już wcześniej.
            Szliśmy dalej, bez przystanków. Twardo do przodu, aż dotarliśmy do linii lasu otaczającego Koszalin. Jak ja bym był ich przywódcą, to też wolałbym się schować w takim miejscu. Weszliśmy w las i chwilę potem Ares gdzieś mi zniknął. Nie wiedziałem co się dzieje. To pułapka? Nie, Łysy by chyba tego nie zrobił. Długo jednak się nie zastanawiałem, bo zaraz wyskoczył jakiś mężczyzna w obdartych ciuchach i powiedział.
- Jesteś już! Czekaliśmy na ciebie zbawco! Chodź za mną.
            Mimo, że niezbyt wiedziałem co tutaj się dzieje, poszedłem za nim. W sumie, ostatnimi czasy robiłem tak często.
- Widzisz? – odezwał się Abdul. – Czekali na nas, porozmawiaj z nim. Mianuj go swoim generałem! Przejmijmy to miasto, zjednoczmy Wyznawców!
            Nic mu nie odpowiedziałem, bo wiedziałem, że tak mam zrobić. Poszedłem za tym mężczyzną i wkrótce potem znalazłem się w obozie Wyznawców. Liściaste gałęzie stanowiły jego osłonę, na tyle dobrą, że dopiero po podejściu na jakieś dwa metry było widać, że coś tutaj jest. Kilkanaście namiotów ustawionych w około jednego dużo większego.
- Wejdź tam – powiedział mężczyzna, wskazując na ten większy namiot.
Posłuchałem go i tam wszedłem. W środku była tylko jedna osoba, kiedy mnie zobaczyła padła na kolana.
- Wstawaj – powiedziałem. – Nie rób sobie jaj!
- Dobrze – znałem ten głos, kobiecy. Kiedy ta osoba wstała okazało się, że to nasza poszukiwana, Renia – Witaj.
- No siema! Nawet nie wiesz jak się cieszę, że cię widzę.
- Ja też się cieszę. Usiądź, proszę – wskazała na krzesło stojące na środku. Kiedy usiadłem kontynuowała. – Wiedzieliśmy, że w końcu przyjdziesz do nas.
- Nie łatwo było cię znaleźć.
- To chyba dobrze nie? Przyszedłeś nas poprzeć mam nadzieję?
- Tak, to co robicie. Na początku niezbyt mi się to podobało, ale potem…
- Uznałeś, że to zgodne z tym co mówił Kiełbasa. On nie używał przenośni, mówił wprost.
- Tak! Chciałem, znaleźć wasz obóz później, teraz tylko na tobie mi zależało.
- Dwie pieczenie na jednym ogniu.
- Będziesz potrzebna w naszej misji. Potrzebna nam złodziejka, która jest najlepsza w swoim fachu. To chyba ty nie?
- Pewnie, że ja! Szczegóły podasz mi później, teraz szykujemy się do akcji w centrum dzisiaj wieczorem. Muszę zostać i dowodzić, ale potem to już co innego.
- Dowodzisz?
- No tak! Ktoś musiał pokazać, że ma jaja! – uśmiechnęła się szeroko - Dziwnie to brzmi z moich ust.
- W centrum? To dzisiaj się do was przyłączymy, bo część misji jest w centrum.
- Dobrze, to do zobaczenia wieczorem. Na pewno nas znajdziecie. Teraz muszę już iść, pa.
            Wyszła z namiotu, a zaraz po niej ja. Udałem się z powrotem do Koszalina, Wyznawcy użyczyli mi quada, dzięki któremu dostałem się do Trawicy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz