poniedziałek, 30 kwietnia 2012

63. California


            Po kilku minutach jazdy po jakichś leśnych drogach, dojechaliśmy do miejsca w który zaparkowane było kilka samochodów. Jako, że słońce miało się już ku zachodowi, nie dało się dokładnie zobaczyć co to za auta i kto stoi obok nich. Podjechaliśmy bliżej i wyszliśmy z samochodu. Vladimir od razu podszedł do  jednego z mężczyzn. Nam natomiast ruchem ręki kazał zostać na miejscu, tak też zrobiliśmy.

            Czekając na rozwój wydarzeń przyglądałem się okolicy, a konkretniej samochodom, które tu stały. Zaciekawił mnie jeden z nich, miał rejestracje, których wcześniej nie widziałem. Podszedłem bliżej i zauważyłem nich napis „California”. Co tutaj robi fura ze Stanów? Zawołałem Rudego, żeby mu to pokazać. Nic nie mówił, ale z twarzy wyczytałem zdziwienie co najmniej równe mojemu. Rudy szybko zauważył kolejny ciekawy szczegół.
- Patrz na te drzwi – powiedział. – Te szkło, zbrojone. Patrz na blachę, to stal.
- Pancerne? – zapytałem zdziwiony.
- Tak, w Polsce nawet VIPy takich nie używają. To…
- Chodźcie! – krzyknął Vladimir.
            Poszliśmy w stronę, z której dobiegał jego głos. Kiedy podeszliśmy bliżej ujrzeliśmy go stojącego obok mężczyzny takiej samej postury i identycznie ubranego. Oboje stali nad dwoma skrępowanymi ludźmi. Jeńcy mieli związane ręce i nogi grubym sznurem, a usta zakneblowane. Co dziwne, to oboje byli w samej bieliźnie
- Dobra, zbawicielu – mówił Vladimir. – Tam, w furmanie ciuchy są, przebrać się musimy.
- Kto to jest? – zapytałem wskazując na leżących.
- To naukowcy, przebieraj się. Ja zaraz też to udiełam i jedziemy. Tylko, że umowy nie dotrzymam Rudy zostaje tu.
- Nie ma mowy!
- Zostanę – powiedział Rudy. – oni są po naszej stronie, nic nam nie zrobią.
- Widzisz sabaka? Przebieraj się i jadymy!
            Sięgnąłem po te ubrania z samochodu i się przebrałem. Wyglądałem teraz jak naukowiec. Na nogach wypastowane pantofle, a na grzbiecie biały kitel. Na głowę okulary.
- Jakby cię nie znał, pomyślałbym że coś tam w głowie masz. – powiedział Rudy po czym zaczął się śmiać.
- Dobry jest – odezwał się Vladimir, który właśnie podszedł do mnie. Był ubrany podobnie do mnie, z tym że nie robił takiego samego wrażenia. Wyglądał raczej jak przerośnięty sanitariusz z psychiatryka.
- Bardzo śmieszne – powiedziałem, z sarkastycznym uśmiechem.
- Nie marudź, masz to. – podał mi plakietkę z napisem „David Kowalski”. – Od teraz jesteś, eee nie umiem dobrze po angielsku „Dejwid Kołolski”. Dobrze gawarju?
- Jakbyś całe życie w stanach spędził. Myślisz, że się nie skapną?
- Co udjełają?
- Nie zauważą, że to my to nie oni?
- W bazie zmieniliśmy zdjęcia, a nikt ich tam nie zna. Nie przejmuj się, ja jak coś jestem Vladimir, ale nie Morozov, a Iwanow.
- To jedźmy. – powiedziałem, po czym wsiadłem do samochodu na kalifornijskich blachach od strony pasażera. Chwile po mnie Vladimir zrobił podobnie, z tą jednak różnicą, że usiadł po stronie kierowcy. Odpalił furę i ruszyliśmy na południe dalej tą samą drogą, którą tutaj dotarliśmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz